Po blisko 50 latach jak przyszło mi być rzemieślnikiem, to znaczy pracować samemu na siebie, coraz częściej nachodzą mnie myśl, aby ten okres czasu spędzony na ciężkiej i mozolnej pracy, pracy często ponad siły w jakiś sposób opisać, ująć w ramy, podjąć próbę definicji rzemiosła czy działalności gospodarczej, czy jak ktoś woli biznesu.
Te prawie pół wieku, to trzy różne okresy, w których przyszło mi działać. Pierwszy to lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia, czasy jak to się mówiło „Gierkowskie”. Kraj i gospodarka jeszcze „lizała” rany po II wojnie światowej czego ciągłymi dowodami było np. „dobrowolne” kupowanie „cegiełek” na odbudowę naszej stolicy, myślę że całkowicie niepotrzebnie zniszczonej podczas wojny, gdzie podobne powstania zainicjowano w Paryżu czy w Pradze, ale tam po oddaniu kilku wystrzałów i stłuczeniu kilku szyb w oknach sytuację uspokojono, a u nas bito się na śmierć i życie, niszczono naszą stolicę, z której zostały tylko zgliszcza (nie mówiąc o setkach tysięcy ofiar tak śmiertelnych, jaki setkach tysięcy kalek, inwalidów i sierot), bo według mnie i nie tylko urażono czyjąś ambicję, nie liczono się z ofiarami i tak ot sobie wysłano na pewną śmierć setki tysięcy powstańców i ludności cywilnej. To spowolniło rozwój naszego kraju na całe dziesięciolecia. Kolejnym okresem to czasy, gdy I Sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był Edward Gierek to złote czasy dla polskiego rzemiosła i biznesu, piszę złote czasy, bo jak popatrzymy na lata rządów Bieruta i Gomółki to tak ten czas Gier-ka można było chyba nazwać. Za Bieruta i Gomółki ciemiężono i wykończono odradzające się po wojnie rzemiosło, usługi i handel. Wykańczano na różne sposoby, ale najczęściej robiono to za pomocą tzw. „domiarów”, to jest dodatkowych podatków nakładanych po „uważaniu”, tak ot sobie według widzimisię urzędnika podatkowego. W ten sposób wykończono niejednego rzemieślnika czy handlowca, którzy swą pracą odbudowywali ojczyznę ze zgliszcz wojennych. Były przypadki skazywania przez sądy tzw. spekulantów na długoletnie więzienia, a nawet na kary śmierci, których kilka nawet wykonano, a do tego obowiązkowo konfiskowano majątki Były to straszne czasy, gdzie rządzący i sądy robili co chcieli w imię socjalistycznej ojczyzny. Te wyroki po 1989 roku w większości zostały przez Sąd Najwyższy uchylone, ludzie oczyszczeni, majątki zwrócone, a tym ciemiężonym i ich rodzinom zasądzono odszkodowania i zadośćuczynienie. Żyją jeszcze sędziowie i prokuratorzy, którzy to robili, którzy wydawali te wyroki. Żyją w spokoju, pobierają bardzo wysokie emerytury i mają się bardzo dobrze. Żyją również wdowy po tych oprawcach (nawet znam jedną osobiście) i cieszą się wspaniałym życiem, a ci niesłusznie skazani leczą różne choroby i schorzenia nabyte w wieloletnich kryminałach, często bici, głodzeni i na różne sposoby katowani.
Znałem osobiście tych rzemieślników i handlowców. Wiedzę o tym, co się działo, jak władza rozprawiała się z ludźmi, przekazali mi nieżyjący już wujkowie, a byli to Władysław Szepielak z Woli Rzędzińskiej i Stanisław Zaucha z Jodłówki Wałek, oraz Kazi-mierz Cielocha, brat słynnego partyzanta i Akowca, a później żołnierza ZWZ WiN Mieczysława Cielochy, którego grób został odkryty dopiero w 2015 roku, ponieważ jako żołnierz niezłomny i wyklęty został pochowany w bezimiennej mogile po wykonaniu na nim wyroku śmierci, który wydał na niego tarnowski sąd za działalność podziemną, za walkę z komuną, ale chyba najbardziej za to, że był jednym z trzech egzekutorów wyroku śmierci wydanego przez Polskie Państwo Podziemne na kapitana Sobolewa – szefa UB w Tarnowie. Jak wiadomo na Sobolewie wykonali egzekucję na tarnowskim rynku, jak przyjechał z rana na zakupy wojskowym gazikiem. Wyrok śmierci wykonano, i po jego odczytaniu (mimo błagań żony) rozstrzelano go. Był to jeden z większych katów polskiego podziemia, to jest żołnierzy BCh, AK i ZWZ Wici, bezwzględny oprawca i ciemiężca. Natomiast Pan Kazimierz Cielocha został skazany również na karę śmierci, następ-nie przez Bieruta ułaskawiony do dożywocia, z którego po dojściu Gomółki do władzy odsiedział 15 lat z tego około 5 lat był przymusowym górnikiem, dwa lata był w Goleniowie, a około 8 lat przesiedział we Wronkach, po kolana w wodzie, na betonie w strasznych warunkach, co na stare lata na nim się odbijało. Tę wiedzę opartą na faktach przekazano mi z detalami. Podali mi również nazwiska oprawców i dla świętego spokoju nie będę ich tu ujawniał, aby nie narażać się na represje, bo władze się zmieniają, ale sprawy sobie władze przekazują. Jeden z wujków – Władysław Szepielak był omłotowym, to znaczy sprowadził z Niemiec silnik spalinowy, a jego kolega młockarnię a był to pan Jacenty Cielocha, i tak młóci-li na wsi zboże, bo młócenie cepami było zbyt uciążliwe w stosunku do młocki maszyną. Opowiadał, jak to po omłotach został wzywany do urzędu podatkowego celem ustaleń wysokości podatku. Wujek to był pan wysoki, przystojny z nienaganną postawą, partyzant z wojny i z okresu powojennego z trzema wyrokami śmierci (jednym od Niemców, a dwóch od władzy ludowej), i tenże wujek jak szedł do urzędu, to ubierał się w stary gabardynowy, taki wyświechtany płaszcz, na nogi zakładał zdarte buty i łatane spodnie, a pod pachę brał bochenek chleba, i tak go z piętki po trochę dłubali jadł. Tym sposobem wzbudzał pewnie troszkę politowania u urzędników i jak mówił, tym sposobem działał przez wiele lat jako omłotowy, i jako jeden z nielicznych nie został wykończony. Trzecim z kolei okresem w moim życiu biznesowo-gospodarczym to lata po prze-łomie w 1989 roku i upadku komunizmu. To były lata głupie, oparte na słowach Prezydenta Wałęsy „róbta co chceta” i „co nie jest zabronione to jest dozwolone”. O tych latach piszę książkę o objętości na dziś około 800 stron, a do końca jeszcze daleko. Czasy po 89 roku to czasy bardzo ciekawe, ale równocześnie czasy wielu wzlotów i upadków rzemieślników, wielu bankructw, alei czasy powstania wielu fortun, niejednokrotnie powstałych nie z pracy własnych rąk czy własnego umysłu. cdn.
Kolejny okres to czasy, gdy I Sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był Edward Gierek, to złote czasy dla polskiego rzemiosła i biznesu, piszę złote czasy, bo jak popa-trzymy na lata rządów Bieruta i Gomółki, to tak ten czas Gierka można było chyba nazwać.
Czasy Gierka, to czasy wolności gospo-darczej, bo jak porównamy czasy Władysława Gomółki, to to były takie czasy. Gierek trochę popuścił rolnictwu, rzemiosłu i handlowi, nastąpił też burz-liwy rozkwit polskiego-państwowego, ale również i spółdzielczego przemysłu. Budowało się dosłownie wszędzie, budowało się zakłady przemysłowe, szkoły, szpitale, bloki mieszkalne, przed-szkola i wiele innych obiektów przemy-słowych i infrastrukturalnych. Rozwi-jała się polska wieś, budowano drogi, Spółdzielnie Produkcyjne, Spółdzielnie Kółek Rolniczych, Państwowe Gospo-darstwa Rolne oraz cały system spół-dzielczości wiejskiej, budowano sektor skupu, przechowywania i przetwórstwa
płodów rolnych. Kraj w oczach piękniał i się zmieniał, oczywiście na lepsze. Były to budowy wykonywane na „hura” z terminami do oddania do użytku na i maja lub 22 lipca, to jest na Święto Pracy lub Święto Odrodze-nia Polski Ludowej. To budowanie na „hura” było trochę byle jakie, takie siermiężne i jak mawiał mój nieżyjący dziadek Franciszek Wroński, ułan armii Hallera, uczestnik wojen z bolszewi-kami na Ukrainie, to były roboty „na bał pies”, ale budowało się i wiele tych obiektów do dziś stoi, jak chociaż-by szkoły, szpitale czy tysiące bloków mieszkalnych. W tym czasie roboty było „po uszy”, nie było natomiast materiałów, narzędzi no i ludzi do roboty. Co najważniejsze to były w obrocie pieniądze, człowiek się nie bał tak jak dziś, że mu za wyko-naną robotę, czy sprzedany towar ktoś nie zapłaci. To nie to co dziś, że zrobi się robotę lub sprzeda towar, na które trzeba wyłożyć odpowiednie środki i materiały, i tym samym wystawiając fakturę rzemieślnik opodatkowuje się, i czeka się na zapłatę. Czasem jest to nawet 300 dni, bo do tego zmusza nas zagraniczna konkurencja. Za Gierka tych problemów rzemiosło i handel nie doświadczały, bo to zjawisko, zjawisko niepłacenia za roboty czy dostawy nie było znane, ono zawitało do nas wraz z przyjściem tzw. demokracji, gdzie jedną z podstawowych bolączek biznesu jest brak płatności, oszustwa, przekręty, firmy na tzw. słupy i jeszcze wiele, wiele innych. Nie gnębiły rzemiosła i handlu permanentne kontrole, które nie utrudniały tak jak dziś prowadzenia rzemiosła i handlu. Dziś system kontroli i inspekcji rozrósł się do monstrualnych rozmiarów, bo jest tych instytucji kontrolnych ponad trzydzieści, i jak mówiłem wcześniej, u ulubieńców urzędów kontrole trwają czasem permanentnie, jeszcze jedna nie wyjdzie to przychodzi druga i tak w „koło Macieju”. Bałagan w przepisach, niezrozumiałe, niespójne i zagmatwane regulacje praw-ne nie ułatwiają prowadzenia firmy czy handlu. Niesamowity rozrost administracji powoduje, że wydłużają się procedury np. z uzyskiwaniem zezwoleń na budowę, odbiorem obiektów budowlanych, uzyskiwaniem ocen oddziaływań na środowisko i wiele innych utrudnień. Jest to naprawdę droga przez mękę. Mówi się o uproszczeniu prawa podatkowego, prawa budowlanego i wielu innych bardzo ważnych dla biznesu przepisów, ale tylko o tym się mówi, a działań ze strony władz nie widać. Obiecywał zrobić to Premier Donald Tusk, i nawet powołał tak zwaną Komisję Palikota, ale skończyło się to totalną klapą, później tą komisją po usunięciu Palikota dowodził Poseł M. Kasprzak i po Kasprzaku z PSL był Poseł Szenfejld z PO, ale też znaczących sukcesów nie odnieśli. Po Donaldzie Tusku za reformy wzięła
się Pani Premier Ewa Kopacz, podała nawet terminy uchwalenia nowej Ordynacji Podatkowej i innych ustaw, ale skończyła się jej kadencja i nowych ustaw jak nie było, tak nie ma. Obecnie obiecuje nam to Pan vice-Premier Mateusz Morawiecki, który zapowiada uchwalenie ustaw upraszczających wiele spraw, a w szczególności Ordynacji Podatkowej na 2017 rok. Ciekaw jestem, co się stało z efekta-mi pracy całych tabunów urzędników, którzy te przepisy przez parę lat opracowywali i precyzowali, bo za pięć lat to można wiele zrobić i naprawić. Trzecim z kolei okresem w moim życiu biznesowo-gospodarczym to były lata po przełomie w 1989 roku i upadku komunizmu. To były lata głupie, oparte na słowach Pana Prezydenta Lecha Wałęsy, „róbta co chceta” i „co nie jest zabronione to jest dozwolone”. O tych latach piszę książkę o objętości na dziś około 800 stron, a do końca jeszcze daleko. Czasy po 89 roku, to czasy bardzo ciekawe, ale równocześnie czasy wielu wzlotów i upadków rzemieślników, wielu bankructw, a też czasy powstania wielu fortun, niejednokrotnie powstałych nie z pracy własnych rąk czy własnego umysłu. O czasach po 1989 roku to można
by napisać parę książek.
Po tak trochę uproszczonym wstępie opisanym w poprzednim numerze tygodnika Miasto i Ludzie zatrzymam się nad tym, co mamy dzisiaj w naszym państwie i spróbuję opisać podstawowe bolączki naszej gospodarki i naszego państwa.
W Polsce mamy bardzo ciekawy układ demograficzny. Jest nas około 38 mln, a zatrudnionych w naszej gospodarce jest około 13 mln pracowników, a to oznacza, że jeden zatrudniony płacący podatki, składki na ZUS i inne daniny musi urobić na trzy osoby niepracujące, wśród których mamy około 11,5 mln emerytów i rencistów. Ten wskaźnik rośnie i ja pamiętam, że jeszcze niedawno było to jak jeden do dwa i pół, i ciągle rośnie. Wydłuża się nam długość życia, a przypomnę, że co pięć lat długość życia naszych rodaków rośnie o około i rok, co jest bardzo pocieszające, gdzie w dobie kryzysu, ciężkich czasów i coraz cięższego życia, postęp medycyny jest bardzo zauważalny, mimo ciągłej krytyki służby zdrowia i opieki zdrowotnej. Powoduje to bardzo wysokie koszty pracy, bo przecież ktoś na utrzymaniu naszego państwa musi zarobić, a przez to nasza gospodarka jest mniej konkurencyjna w stosunku do wielu europejskich gospodarek, przegrywamy w wielu dziedzinach konkurencję, jesteśmy „wypychani” z wielu rynków, w których zdawałoby się byliśmy dotąd dość mocni i konkurencyjni. Wystarczy porównać gospodarki Polski i Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii i wypadamy w tym porównaniu dość niekorzystnie. Dzisiaj pracujący Polak ma na „utrzymaniu” trzech niepracujących współobywatelami, a np. pracujący Niemiec ma ich na „utrzymaniu” tylko dwóch. Jest to jednym z głównych powodów, dla których nasza gospodarka wolniej się rozwija, i jest mniej konkurencyjna. Mamy w Polsce około 15 tysięcy różnych fundacji, stowarzyszeń, organizacji i instytucji, które biorą w jakiś sposób w zarządzaniu naszym państwem, ale nie wytwarzają tzw. Produktu Krajowego Brutto i według mnie nie dość, że są bardzo dużym obciążeniem dla budżetu i gospodarki, to jeszcze bardzo często utrudniają rozwój gospodarczy kraju, wręcz go hamując poprzez nadmierną ingerencję w życie społeczne i gospodarcze. Wielu naszych rodaków, często bardzo dobrych fachowców, dobrze wyszkolonych lekarzy, inżynierów, ekonomistów czy informatyków szuka pracy i tzw. szczęścia w innych krajach Europy czy USA, bo tam po prostu łatwiej jest tą pracę znaleźć, a praca jest bardziej stabilna i lepiej płatna. Różnice w wynagrodzeniach pracowników w Polsce i w innych krajach zachodniej Europy to jak jeden do trzech, a w Szwajcarii to nawet jeden do ośmiu. I ludzie jadą, a polska gospodarka coraz bardziej odczuwa brak rąk do pracy, rąk fachowców, bo mimo że mamy w Polsce bezrobocie w wysokości około 10 proc. (liczone na różne sposoby) to trudniej jest nam u nas znaleźć pracę, jak np. w Niemczech, gdzie bezrobocie jest o połowę mniejsze jak w Polsce. To bardzo ciekawe społeczne zjawisko, gdzie mamy dość duże bezrobocie, a z drugiej strony brak jest ludzi do pracy. Według statystyk i różnych szacowań, to w ostatnich kilku latach wyjechało z Polski od 1,8 do 2,5 mln naszych obywateli i pracują oni w różnych krajach Europy, a dodając do tego naszych ziomków pracujących w USA, to jest to liczba według różnych wyliczeń od 4-6 mln ludzi, którzy pracują na dobro innych krajów, przyczyniając się do wzrostu ich zamożności i siły ich gospodarek. Według wyliczeń różnych instytutów badawczych i uczelni, ci nasi emigranci wytwarzają w skali roku produkt dla krajów ich zatrudnienia w wysokości około 22-25 mld EURO, co daje nam w naszych złotych kwotę około 100 mld zł. gdyby oni znaleźli pracę w naszym kraju, to nasze PKB wzrosłoby w roku o kwotę 6-8 proc., co powodowało-by coroczny wzrost płac w wysokości również 6-8 proc., w przeliczeniu na złotówki mogłoby to być około 100 zł miesięcznie, a dodając do tego coroczny wzrost płac uzgadniany pomiędzy rządem RP a Związkami Zawodowymi i Organizacjami Pracodawców, była-by to kwota co prawda „nie zwalająca z nóg”, ale pozwoliłaby co roku zmniejszać różnice w zarobkach pracowników pracujących w Polsce w stosunku do pracowników z innych krajów Europy Zachodniej, a tym samym nie czekalibyśmy 5o lat na zrównanie wynagrodzeń polskich pracowników i innych krajów UE, ale mogłoby to być o połowę krócej.
Oceniając to, co się obecnie dzieje, ale też miało miejsce przez poprzednie lata — to jest około 20 do 25 lat, jak również to, co chyba przyniesie nam przyszłość, ta bliżej nieodległa, ale również chyba ta dalekosiężna, to skóra człowiekowi może cierpnąć.
Trwa ciągły proces zaburzający system emerytalno-rentowy, czego powodem jest stale rosnąca różnica pomiędzy liczbą ludzi pobierających świadczenia emerytalno-rentowe, a liczbą ludzi łożących na te świadczenia, to jest liczba pracujących i opłacających składki ZUS. Maleje co prawda w dość szybkim tempie ilościowo ludzi pobierających świadczenia z ZUS w postaci emerytur, rent inwalidzkich czy świadczeń rehabilitacyjnych. Powodem tego nie jest nagłe ozdrowienie społeczeństwa, tylko ciągnąca się od ponad 20 lat restrukturyzacja systemu rent i sposobu orzekania o ich przyznaniu. Jeżeli cofnąć się myślami 20 czy 30 lat w tył, to przyznawanie rent inwalidzkich, czy inaczej „wysyłanie pracowników na renty inwalidzkie” było normą, było powszechnie i bardzo często stosowane. Sam dobrze pamiętam jak np. w Zakładach Mechanicznych w Tarnowie było zatrudnionych chyba około 750o pracowników i w okresie upadku polskiego przemysłu, braku kooperacji, malejącej sprzedaży produkcji, utrzymywanie tak licznej załogi nie miało żadnego sensu, więc wymyślono, że tych ludzi, którzy nie mają pracy, pośle się ich na tzw. rentę. I tak zrobiono. Przyznawano renty często ludziom zdolnym do pracy, którzy mogli jesz-cze ileś tam lat pracować, ale z powodu braku tej pracy nie mieli zatrudnienia, więc wymyślono posyłanie tychże „zbędnych” pracowników na renty. Myślę, że z samych Zakładów Mechanicznych w Tarnowie tych rencistów było kilka tysięcy. Taka po prostu była polityczna ale i społeczna potrzeba, bo przecież ci ludzie musieli jakoś czy z czegoś żyć, mieli rodziny i dzieci, które trzeba było utrzymać i stąd pomysł na renty. Niestety przyszły lata rządów SLD i nikt już nie pamiętał o tym, że ta liczba rencistów to liczba sztuczna, stworzona do zapewnienia pracownikom zakładów upadających czy zakładów będących w kiepskiej kondycji możliwości jakiego takiego życia i egzystencji. Ta masa rencistów, a była to chyba liczba dochodząca do około 5 mln osób ciągnęła budżet ZUS w dół, a tym samym państwo, które musiało na ZUS łożyć. Pierwszy odważny, który zaczął się temu przyglądać, aby podjąć próbę reformy tego chorego systemu rentowego był Wicepremier Rządu RP Pan Profesor Jerzy Hausner. W latach 2003-2004 opublikował 82-stronicowy dokument, który mówił o naprawie finansów nasze-go państwa. W tym dokumencie wyraźnie zapisano, że aby to uzdrowić, to należy zabrać około 1,5 do 2 mln rent inwalidzkich, co pozwoli podreperować budżet państwa. Założenia dla budżetu dobre, ale nikt nie powiedział, ani nie doradził Panu Premierowi, w jaki sposób, i dlaczego te renty zostały przyznane, i komu je dano. Myślę, że to 82-stronicowe sprawozdanie opracowali studenci Akademii Ekonomicznej w Krakowie, gdzie Pan Jerzy Hausner jest profesorem ekonomii, a Pan Premier to tylko firmował. Był to tzw. plan Hausnera, plan mający naprawić finanse publiczne i budżet naszego państwa. Niestety plan poniósł totalną porażkę, tak jak poniosła ją rządząca SLD, bo jak mogło się powiedzieć ludziom, że zabierzemy tak sobie 1,5 do 2 mln rent. To spowodowało postrach, bo jeżeli te 1,5 czy 2 mln pomnożyć przez 2, 3 czy 4 członków rodzin tychże rencistów, których ci renciści mieli często na utrzymaniu, to robiła się ogromna rzesza 5-7 mln wrogów tegoż planu, a tym samym wrogów rządzącego SLD. Do tego dołożyło się bardzo głupie i chyba niemądre posunięcie Pana Prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego i Pana Premiera Leszka Milera, którzy wyrazili zgodę na powołanie pierwszej w Sejmie RP komisji śledczej, tzw. Komisji Rywina. Te dwa niemądre posunięcia, i do tego kilka jeszcze innych wpadek i nierozważnych posunięć rządu SLD spowodowało, że SLD w wyborach parlamentarnych 2005 roku utraciła władzę. Sukces wyborczy w 2001 roku, gdzie lewica zdobyła około 45 proc. poparcia po czterech latach przerodził się w totalną klapę, i o mało co lewica przekroczyła próg wyborczy, i dostała się do Sejmu RP. Późniejsze posunięcia kierownictwa SLD całkowicie wypchały tę formację praktycznie poza parlament.
Te zmniejszone wpływy do budżetu naszego państwa, które to wynikają z emigracji naszych obywateli, ludzi bardzo dobrze wykształconych, znających swój fach, po prostu dobrych i cenionych pracowników zaburzają również problem ze zrównoważeniem i zbilansowaniem budżetu. Mamy zachwiane proporcje poszczególnych działów budżetu, które rozdysponowują środki na poszczególne sfery nasze-go państwa: gospodarki, służby zdrowia, rolnictwa, obronności, edukacji czy nauki. Po prostu te proporcje są rozchwiane. Jesteśmy krajem, który najmniej wydaje na badania, nowoczesne technologie i wynalazczość, natomiast zbyt wiele wydajemy na sferę pozaprodukcyjną, tj. administrację i związane z nią działy, nie mówiąc o różnego typu rezerwach budżetowych, które są w dyspozycji rządu i nie oddają prawdy o budżecie. Wiele by tu mówić o polskim systemie emerytalno-rentowym i opiekuńczym. Ten system jest chory i jak tak dalej pójdzie, to budżet państwa tego nie wytrzyma. Co roku rosną wydatki na ZUS, KRUS, dopłaty do leków, wydatki na utrzymanie służby zdrowia, rośnie liczba świadczeniobiorców, bo średnio co pięć lat wydłuża się nasze życie o około i rok, a tym samym rosną w galopującym tempie wydatki o których wyżej wspominałem (o tym co w służbie zdrowia napiszę w następnym odcinku). To temat tabu, o tym temacie się nie mówi, bo to niezgodne z polityką rządów, obojętnie jakie by te rządy nie były, czy to SLD, PO, PSL czy PiS. Nie tak dawno Pan Profesor Robert Gwiazdowski – Przewodniczący Rady Nadzorczej ZUS był odważny i publicznie się na ten temat wypowiedział i wyjawił prawdę o problemie. Powiedział, że jeżeli nie zreformujemy całego systemu emerytalno-rentowego, opiekuńczego i służby zdrowia, to za kilka czy kilka-naście lat nasze państwo zbankrutuje. No i co się stało? Ano Pana profesora usunięto ze stanowiska, bo wyjawił jakże gorzką dla rządzących prawdę. Nasz system emerytalno-rentowy jest oparty na takiej niepisanej umowie, umowie międzypokoleniowej, gdzie młodzi ludzie odkładają składki rentowe i emerytalne, z których wypłacane są renty dla ludzi star-szych, emerytów i rencistów. W praktyce jest to tak, zez początku każdy pracował i odkładał na swą przyszłą emeryturę czy rentę, później ten czas się zmienił i dzieci praco-wały na renty i emerytury rodziców, dziś to już wnuki pracują na emerytury dziadków, a jak tak dalej pójdzie to wnet prawnuki będą pracować na emerytury pradziadków. Należy zadać pytanie, a co stało się z nowymi składkami, bo one były i zostały zapłacone. Na to pytanie nikt nawet dziś nie odpowie, bo co parę lat władza się zmienia i jedni zrzucają problem na drugich, bo tak najłatwiej. Parę lat temu rząd PO-PSL zabrał z OFE kwotę prawie 150 mld zł naszych składek emerytalnych i do dziś nikt tak faktycznie nie wie, co się z tymi miliardami stało. Pieniądze wpłacone były, a gdzie i na co poszły, to nikt nie wie. Poszły do worka, jakim jest budżet państwa, a przyszli emeryci w tym fakcie będą mogli sobie kiedyś przeczytać w mądrych książkach, jak w ogóle ten fakt zostanie w książkach opisany.
W poprzednim numerze sygnalizowałem częściową ocenę tego, co tyczy się finansowania służby zdrowia, bo jest to tak nieczytelny, niejasny i zagmatwany problem, który ciągnie się od ponad 20 lat, i nie ma widoków na jego naprawę, na zrobienie jasnym i czytelnym.
Nikt tak naprawdę nie wie, jakie długi ma tzw służba zdrowia, bo jak pamiętamy to w latach 9o-tych ubiegłego stulecia jeden z najlepszych polskich banków – Bank Handlowy – skupował długi służby zdrowia. Na tamte czasy było to w przeliczeniu na dzisiejszą wartość złotego kilka miliardów złotych. Bank Handlowy został przez nasze Państwo sprzedany razem z portfelem długów służby zdrowia i ten dług gdzieś tam w czyimś portfelu jest i od niego cały czas rosną odsetki, a wiemy jakie w 9o-tych latach ubiegłego stulecia były odsetki, było to kilkadziesiąt procent w skali roku. To jest sprawa tabu, ale sprawa kiedyś „wyjdzie” i trzeba będzie ten dług zapłacić z kilkudziesięcioma miliardami złotych naliczonych od niego odsetek. Jak o tym myślę, to nie ukrywam, że mi skóra cierpnie. Tak naprawdę to publiczna służba zdrowia jest finansowana z trzech źródeł. Jedno to środki właścicieli obiektów publicznej służby zdrowia którymi są: Ministerstwo Zdrowia, również inne resorty, samorządy wojewódzkie, powiatowe i poszczególne miasta, oraz kliniki resortowe i uniwersyteckie. Drugim źródłem finansowania służby zdrowia jest Narodowy Fundusz Zdrowia, który finansuje cały system lecznictwa, oczy-wiście samego lecznictwa bez utrzymywania obiektów i infrastruktury służby zdrowia. Trzecim źródłem finansowania służby zdrowia są różnego typu darowizny, dobro-wolne wpłaty, aukcje, składki, zbiórki, różne granty krajowe, jak i unijne i międzynarodowe, oraz taka współpraca jak chociażby z Fundacją Pana Jerzego Owsiaka, tj. Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, która co roku wspiera służbę zdrowia kwotą kilkudziesięciu milionów złotych. Ten system jest nieczytelny, ale również bardzo drogi. Te same świadczenia medyczne w publicznej zdrowia są o około 30-35 proc. droższe od takich samych świadczeń w prywatnej służbie zdrowia, a patrząc na budżet całej, tzw. służby zdrowia, po prostu przepłacamy i to w skali roku są miliardy złotych. Pamiętam jak tworzono obecny dziś system opieki medycznej, jak ten ciężar zdjęto z administracji państwowej i przeniesiono go do Narodowego Funduszu Zdrowia, to ktoś z „twórców” całego tego „bałaganu” wpisał jedno ale jakże ciekawe zdanie, że środki NFZ nie będą wykorzystywane na utrzymywanie infrastruktury służby zdrowia i amortyzacji z nimi związanej. To słowo „amortyzacja” została przez twórców ustawy w bardzo zakamuflowany sposób wpisania w ustawę i chociaż większość społeczeństwa nie ma pojęcia co się pod tym kryje, to ten zapis ciągle funkcjonuje i dobrze się ma. I tu tkwi cały szkopuł. To się przez te lata cały czas za nami jako społeczeństwem ciągnie czy „wlecze” i nie bardzo widać jakiegoś rozwiązania problemu. Należy zadać pytanie, jak to jest, że prywatna służba zdrowia jest o 30-35 proc. tańsza w świadczeniu podobnych usług medycznych często wykonywanych na wyższym poziomie i dobrze się ma (no może czasem z drobnymi wyjątkami). To pytanie które dręczy klasę rządzącą od wielu, wielu lat, i na nie ma odpowiedzi, ale ta odpowiedź wcześniej czy później musi się znaleźć. Według mnie, to ten stan rzeczy jest świadomie i celowo utrzymywany przez cały ten światek medyczny, bo cóżby znaczył lekarz, do którego nie byłoby wielomiesięcznych kolejek, czasem nawet kilkuletnich, jakie on miałby poważanie u tych schorowanych i cierpiących pacjentów. Wielu obserwatorów i analityków wskazuje na problem i mówi wręcz, że ten stan rzeczy, te kolejki i wieloletnie terminy zabiegów i wizyt są sztucznie utrzymywane, bo to daje doktorom prestiż, szacunek, różne zaszczyty, ale nie należy tego kryć, również pieniądze. Byłby to bardzo ciekawy widok, pięknych i przestrzennych korytarzy w przychodniach, wyposażonych w bardzo drogi i nowoczesny sprzęt medyczny i czekających na pacjentów doktorów z otwartymi drzwiami w gabinetach. Na taki widok oczekuje cały naród, bo my za to płacimy i powinniśmy wymagać, tak jak wymaga się od sklepikarza, rzemieślnika, urzędnika, taksówkarza czy przedsiębiorcy. Myślę, że i ja doczekam się opisywanych wyżej czasów.
Nikt poza instytucjami badawczymi i uczelniami tak naprawdę nie zastanawia się nad dalekosiężnymi szkodami, jakie ponosi nasze państwo i nasza gospodarka z powodu prawie przymusowej emigracji tych milionów naszych rodaków pracujących na tzw. saksach w Europie czy Ameryce. Wiadomości jakie można wysnuć z analizy danych o emigracji, o zarobkach emigrantów, pieniądzach tam przez nich zarobionych, a przywiezionych do kraju i innych, są zatrważające i mogą przyprawić o ból głowy. Nikt nie mówi jasno i głośno o stratach społecznych i moralnych, jakie ponosi nasze społeczeństwo, o naszej powolnej degradacji, o rozpadzie wielu podstawowych komórek społecznych, jaką jest rodzina, o wielu tragediach, o których się nie mówi ani nie pisze, bo to tematy wstydliwe i nie przystoi o tym pisać, bo żyjemy w UE, a tam ma być wszystko tylko „cacy”. A szkoda. Pozwoliłem sobie na tylko pobieżne policzenie takich dwóch podstawowych danych ekonomicznych, to jest w pierwszej kolejności otrzymanych dotacji w latach 2004-2013, a była to kwota około 250 mld złotych, oraz planowanych dotacji możliwych do wzięcia przez nasze państwo w latach 2014-2020, które są szacowane na kwotę od około 300 mld zł do 440 mld zł (kwota wyliczona w zależności od kursu złotego), co daje razem przybliżone wpływy do budżetu naszego państwa w wysokości około 690 mld zł.
Piszę przybliżonych, bo wielkość możliwych dotacji na lata 2014-2020 może ulec zmianie, i z różnych powodów może ulec obniżeniu, a to za sprawą emigrantów, czy za sprawą wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Natomiast straty, jakie ponosimy z powodu wyjazdu i emigracji naszych obywateli są po prostu niewyobrażalne i mogą przyprawić o zawrót głowy. Jeżeli policzymy tylko, że wyjechało z kraju około 4 mln naszych emigrantów, którzy osiedli na stałe w krajach UE czy Ameryce (nie liczę tych emigrantów tzw. wakacyjnych, którzy jadą w wakacje zbierać truskawki, maliny czy jabłka na Zachodzie Europy) to w latach 2004-2020 nasze państwo straci około 1400 mld z wpływów do budżetu. To prawie dwa razy więcej jak dostajemy z Unii Europejskiej różnego typu dotacji, subwencji i dofinansowań. To pokazuje nam komu tak naprawdę była potrzebna Unia Europejska, i kto na tym zarobił krocie. A na ile można wycenić straty społeczne, pozagospodarcze, bo to też można w jakiś sposób wycenić, ale to tego nikt nie wie, bo i chyba nie chce wiedzieć. Ten problem społeczny narasta i za parę lat różne mogą być tego reperkusje. Na to trzeba jeszcze poczekać. Trzeba byłoby również policzyć koszty, jakie płacimy na pozyskiwanie, dzielenie i rozliczanie otrzymanych dotacji i dofinansowań z UE. Wcześniej czy później jakiś instytut badaczy czy uczelnia to policzy, bo nie spodziewam się, że uczyni to nasz rząd, i to będzie również szokująca kwota, o której się mówi w zaciszu gabinetów, że to może być nawet 3.0-1.5 proc. wartości dotacji, i da to kwotę od około 7o do około 100 mld złotych. To są dane zatrważające. Pozostaje pytanie, ile tak faktycznie gospodarka otrzyma z tych unijnych Pieniędzy.
Józef Sztorc Senator RP V Kadencji
Poniższy artykuł można pobrać w postaci PDF klikając tutaj „Pobierz”